odbyła się w końcu 30 kwietnia. Goście stawili się w komplecie, z wałówką i apetytem włącznie. Gwiazdy wieczoru to, rdzennie warszawskie:
- ozorki w sosie chrzanowym (made by Szympansica),
- najlepszy gefisz pod słońcem (czyli prawdziwa gefilte fish)
- schab po warszawsku (receptura udoskonalona),
- wieprzowina w galarecie
- zupa pomidorowa
- wuzetki
oraz nieortodoksyjny, ale pyszny chleb cynamonowo-orzechowo-owsiany (i jedna Szympansica wie, co tam jeszcze było) a także, wyjątkowo pasująca do galaret, "sałatka" z sera żółtego, czosnku i majonezu. Na sałatkę warszawską, znalezioną w książce Hanny Szymanderskiej*, a składającą się - między innymi - z mielonki wieprzowej i warzyw z majonezem, jakoś się nie odważyłam...

W planach były jeszcze bułki z pieczarkami (znane bywalcom warszawskiej Starówki), ale z uwagi na obfitość jedzenia wyleciały na dzień następny...
Dzień przed imprezą zamarynowałam schab do pieczenia. Ostatnio pochłaniam pasjami książki o ucieczce przed cywilizacją na wsie toskańskie i prowansalskie. I w jednej z nich, bodajże była to "
Pod słońcem Toskanii" ale głowy uciąć sobie nie dam, znalazłam informacje o dodawaniu do pieczeni wieprzowej - i wieprzowiny ogólnie - szałwii. Hmmm... a może to był jednak "R
ok w Prowansji"?... Nieważne. W każdym bądź razie oderwałam od mojego krzaczka szałwii solidną garść, i zmiksowałam z oliwą, solą i kilkoma ząbkami czosnku na pastę. Pastą natarłam ładny, oczyszczony z błon kawałek schabu środkowego i pozwoliłam mu się aromatyzować przez noc. Upiekłam (bez obsmażania na patelni, bo zapomniałam, ale za to w rękawie do pieczenia) w nagrzanym piekarniku. Nie rumieniłam. I umarłam gdy spróbowałam :D Było pyszne... O farszu
już Wam pisałam, więc nie będę się powtarzać :)
Drugą czynnością w dniu imprezy było przygotowanie wywaru - na zupę pomidorową i galaretki. Kawałki mięsa indyczego (skrzydło) wołowego (rostbef) i wieprzowego (polędwiczki, użyte następnie w galarecie) gotowałam z podwójną porcją włoszczyzny, kilkoma zielami angielskimi, listkami laurowymi i solą.
W nasmarowanych olejem foremkach do muffinów ułożyłam kawałki ugotowanej polędwiczki wieprzowej. Dodałam plastry jajka na twardo, ugotowanej marchewki, marynowanych pieczarek, malutkich kolb kukurydzy...
Na półmisku ułożyłam plastry faszerowanego schabu i ozdobiłam tymi samymi składnikami, co powyżej...
W mniej więcej litrze wywaru rozrobiłam stosowną ilość żelatyny. Przestudziłam. I zalałam - najpierw formę do muffinów, a potem plastry schabu. I zaczęłam trzymać kciuki, bo na ścięcie się w lodówce dałam mojej galarecie 2 godziny... Udało się. Prawie - co widać po galaretkach ;)
Goście przyszli z własnym wiktem. Kajkowska przyniosła rewelacyjną rybę faszerowaną (straszliwie pracochłonna rzecz, i dlatego tak ciężko ją namówić). Szympansica, jak już pisałam, chleb i ozorki w sosie chrzanowym (no jak nie lubię ozorków, tak te były grzechu warte...).
Następnego dnia zaś (oprócz dojadania resztek) mieliśmy bułki z pieczarkami. Pokrojone pieczarki, obficie doprawione pieprzem i mniej obficie - solą - smaży się na patelni z półplasterkami cebuli, aż cała masa zgęstnieje, cebula zacznie się karmelizować. Nadziewa się tym bułki. Prosty, a smaczny fastfood. I w dodatku wspomnienie czasów młodości szkolnej, kiedy to Książę Małżonek, jeszcze w charakterze epuzera, ogonkował do okienka na rogu Nowomiejskiej i Wąskiego Dunaju...
__________
* Kuchnia polska potrawy regionalne, Świat Książki, Warszawa 2004