13 października 2008

Dalekowschodnio

Długo mnie - nas - nie było. Na przełomie września i października koty obrażone siedziały w domu (pracowicie dewastując dopiero-co-spłacony-narożnik), a my... a my liczyliśmy rowery w Pekinie. Wyszło nam, że liczba 9 milionów nie jest już tak prawdopodobna jak rok temu. Część zastąpiły motorowery, a te najbardziej malownicze, "juczne" rowery, z przyczepką załadowaną meblami, garnkami, siatami, z babcią na szczycie całego bałaganu - w większości zniknęły...

Na szczęście jednak zostały najważniejsze rzeczy:
Wielki Mur (no dobrze, chińskie mury ;o), w tym roku "zapłakane deszczem":
niesamowite, rozległe i niezwykle malownicze parki...
i jedzenie... No właśnie - jedzenie. Jeżeli o nie chodzi, to już wiem że korespondent ze mnie żaden. Większość z - nielicznych - zdjęć gotowych dań, jakie zrobiłam, nie nadaje się do niczego. Nawet z kosza trzeba je szybko wyrzucić, bo tylko zajmują miejsce. Cóż mogę napisać na swoje usprawiedliwienie? Po pierwsze, po całych dniach zwiedzania (w zasadzie mogłabym napisać artykuł pt. Pekin w dwa tygodnie i 210 000 kroków) apetyt dopisywał nie tylko mi, ale i współbiesiadnikom. A że chińskim zwyczajem wszystko, co zamówione, było wspólne, i krążyło po stole na olbrzymiej, szklanej "Lasy Susan" to nie należało się ociągać...

Porządną fotorelację mogę zdać jedynie z Donghuamen -ulicy, na której o zmierzchu (a nawet, na szczęście dla zdjęć, chwilę wcześniej) rozpoczyna się nocny handel przekąskami wszelkiej maści. Niestety jest to stały punkt programu wycieczek ;o) i w tzw. Złoty tydzień było ciężko gdziekolwiek się dopchać...
Na szczęście byliśmy tam dłużej niż tydzień.

Na ciągnących się wzdłuż chodnika straganach, obok tak oczywistych oczywistości jak szaszłyki z kurczaka, jagnięciny czy wołowiny, można było znaleźć między innymi ostrygi, kraby, ośmiornice i kałamarnice, krewetki, podroby (nereczki, serduszka itp.), sąsiadujące z wegetariańskimi naleśnikami...
oraz szaszłykami z owoców - dla chętnych te oblane karmelem...
Odważnych kusiły drogie (i podobno niesmaczne) skorpiony, (podobno) w miarę smaczne koniki polne, i zupełnie smaczne jedwabniki...
Odpocząć można było przy zieleninie i grzybach (a także kuleczkach rakowych, lotosie i tofu)...
Ja tam byłam,
jedwabnika jadłam
i z kokosa piłam...

6 komentarzy:

Unknown pisze...

Nie wierze!
Naprawdę jadłaś jedwabnika? Biedne zwierzątko...
Tak po prostu go zjeść ! ;-D

Małgoś pisze...

O! I jak ten jedwabnik? Naprawdę smaczny? I dlaczego na skorpiona się nie skusiłaś? (odważyłaś?) ;-)
Taka wycieczka...ach...:)

Pinos pisze...

Jedwabnik tak naprawdę jest kokonem z zawartością ;o) upieczony smakuje jak orzeszki zawinięte w czystą bawełnianą skarpetkę ;o) Prawdziwym koneserem j. jest Książę Małżonek
Skorpiona nie zjadłam, bo swój swojego nie łyka ;o)

ptasia pisze...

Opis jedwabnika - orzeszki w skarpetce - bardzo mi się podoba ;) Dzięki za relację i miło Cię zobaczyć ponownie na łamach bloga ;)

Gosia pisze...

wow....piekna podroz,ciekawe przezycie i wspomnienia,nie tylko kulinarne zapewnie :)

Liska pisze...

Jej! Zazdroszczę. Świetny reportaż :)