27 października 2008

Festiwal Dyni: Makaron zapiekany z sosem mięsnym i dynią

Bardzo prosta potrawa, a przy okazji bardzo smaczna. Sama raczej bym nie wpadła na takie połączenie - tym bardziej więc dziękuję Cioci Irenie za inspirację (i niedzielny obiad).

Zasada jest prosta - bierzemy ulubiony makaron (ugotowany bardzo al dente) i łączymy go z podsmażoną na maśle dynią oraz sosem pomidorowo - mięsnym (takim podrabianym ragu bolognese).

Na bardzo dużą formę ( u mnie dwie - jedna spora, 3 l a druga mała - 1,5 l) potrzebujemy:
  • 500 g mięsa mielonego mieszanego (wieprzowe: łopatka, karkówka do tego kark wołowy lub mielony udziec),
  • dwóch średnich cebul (albo trzech małych porów, albo czterech dużych dymek - naprawdę dużych) drobno posiekanych,
  • 500 g makaronu (raczej nie spaghetti ;o),
  • 400 ml pomidorowej passatty,
  • 600 g dyni - pokrojonej w kawałki wielkości kęsa,
  • 150 g ładnie się topiącego żółtego sera - startego
Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach, czyli przyprawach. Ja wykorzystałam dziś:
do mięsa:
łyżeczkę kuminu,
2 łyżki sosu Worcestershire
1/2 łyżeczki Tabasco
sól, świeżo zmielony pieprz,
do dyni:
świeżo zmieloną gałkę muszkatołową (ciężko orzec ile, ale pewnie koło łyżeczki).

W dużej ilości wody gotujemy al dente makaron. Na głębokiej patelni na oliwie podduszamy cebulę (można dodać czosnek). Dodajemy zmielone i wymieszane razem mięso, pieprzymy, posypujemy kuminem i skrapiamy Tabasco. Smażymy mieszając. Gdy się już zrumieni, solimy, zalewamy passattą i doprawiamy sosem Woster - dusimy do zgęstnienia sosu.

Na drugiej patelni na maśle, na małym ogniu, obsmażamy do miękkości dynię posypaną gałką muszkatołową.

W naczyniu do zapiekania układamy makaron wymieszany z dynia i sosem mięsnym (część sosu zostawiamy i dodatkowo polewamy wierzch). Posypujemy serem. Zapiekamy w 180 stopniach do zrumienienia.

13 października 2008

Dalekowschodnio

Długo mnie - nas - nie było. Na przełomie września i października koty obrażone siedziały w domu (pracowicie dewastując dopiero-co-spłacony-narożnik), a my... a my liczyliśmy rowery w Pekinie. Wyszło nam, że liczba 9 milionów nie jest już tak prawdopodobna jak rok temu. Część zastąpiły motorowery, a te najbardziej malownicze, "juczne" rowery, z przyczepką załadowaną meblami, garnkami, siatami, z babcią na szczycie całego bałaganu - w większości zniknęły...

Na szczęście jednak zostały najważniejsze rzeczy:
Wielki Mur (no dobrze, chińskie mury ;o), w tym roku "zapłakane deszczem":
niesamowite, rozległe i niezwykle malownicze parki...
i jedzenie... No właśnie - jedzenie. Jeżeli o nie chodzi, to już wiem że korespondent ze mnie żaden. Większość z - nielicznych - zdjęć gotowych dań, jakie zrobiłam, nie nadaje się do niczego. Nawet z kosza trzeba je szybko wyrzucić, bo tylko zajmują miejsce. Cóż mogę napisać na swoje usprawiedliwienie? Po pierwsze, po całych dniach zwiedzania (w zasadzie mogłabym napisać artykuł pt. Pekin w dwa tygodnie i 210 000 kroków) apetyt dopisywał nie tylko mi, ale i współbiesiadnikom. A że chińskim zwyczajem wszystko, co zamówione, było wspólne, i krążyło po stole na olbrzymiej, szklanej "Lasy Susan" to nie należało się ociągać...

Porządną fotorelację mogę zdać jedynie z Donghuamen -ulicy, na której o zmierzchu (a nawet, na szczęście dla zdjęć, chwilę wcześniej) rozpoczyna się nocny handel przekąskami wszelkiej maści. Niestety jest to stały punkt programu wycieczek ;o) i w tzw. Złoty tydzień było ciężko gdziekolwiek się dopchać...
Na szczęście byliśmy tam dłużej niż tydzień.

Na ciągnących się wzdłuż chodnika straganach, obok tak oczywistych oczywistości jak szaszłyki z kurczaka, jagnięciny czy wołowiny, można było znaleźć między innymi ostrygi, kraby, ośmiornice i kałamarnice, krewetki, podroby (nereczki, serduszka itp.), sąsiadujące z wegetariańskimi naleśnikami...
oraz szaszłykami z owoców - dla chętnych te oblane karmelem...
Odważnych kusiły drogie (i podobno niesmaczne) skorpiony, (podobno) w miarę smaczne koniki polne, i zupełnie smaczne jedwabniki...
Odpocząć można było przy zieleninie i grzybach (a także kuleczkach rakowych, lotosie i tofu)...
Ja tam byłam,
jedwabnika jadłam
i z kokosa piłam...